poniedziałek, 28 listopada 2016

Dios te bendiga

Najpierw ja przekładam dla niej słowa kaznodziei z polskiego na angielski,
następnie ona tłumaczy je na hiszpański dla swojego synka.
Od tego właśnie chłopca dostaję później piękny rysunek.
Żegnamy się słowami God bless you - Dios te bendiga.

The Solar System, Daniel z Salwadoru, 9 lat


sobota, 26 listopada 2016

bitter into sweet

Przypomniało mi się, jak tamtej wiosny,
w pewną bezsenną noc słuchałam tego utworu.
Na okrągło. Może dwadzieścia razy albo więcej.
W miarę słuchania cichł szloch, obsychały łzy.


Jedynie w Bogu jest uciszenie duszy mojej,
bo tylko od Niego przychodzi mi pomoc.
Psalm 62:2

poniedziałek, 21 listopada 2016

Ever grateful Eileen

Gdy tydzień temu T. przyniósł ze skrzynki list, wystarczył mi jeden rzut oka na szarą kopertę, bym wiedziała już wszystko. Angielskie znaczki i stemple, ale inny charakter pisma...

Październikowy wyjazd do Anglii nie był tylko wycieczką, wypadem turystycznym. Był przede wszystkim wizytą. Gdy w czerwcu wracałam z pewnego pogrzebu, pomyślałam wtedy, że muszę w końcu polecieć do tego Londynu. Nie można odkładać wizyty u kogoś kto ma dziewięćdziesiąt cztery lata i choruje na raka.

Razem z N. poznałyśmy Eileen w 2009 roku podczas miesięcznego pobytu w Londynie. To miała być niezobowiązująca popołudniowa wizyta, bym mogła poćwiczyć rozmowę w języku angielskim. Tak, niepozornie, narodziła się wspaniała przyjaźń. Podczas pobytu odwiedzałyśmy ją w każdy poniedziałek. Później wymieniałyśmy listy, przez rok, aż do kolejnego spotkania. Od tamtego czasu korespondencja utrzymywała tę relację - poprzez dwa kraje i języki, odmienne pokolenia. Listy, kartki świąteczne i te, z gratulacjami, przesyłane zdjęcia. Nie raz marzyłam, by znów odwiedzić tę niezwykłą staruszkę mieszkającą w przytulnym mieszkanku przy zacisznej londyńskiej ulicy.

Była jedną z najpogodniejszych kobiet, jakie dane mi było spotkać. Nie miała łatwego życia. Wychowywała się w sierocińcu, w którym doświadczyła złego traktowania i kar cielesnych, które spowodowały częściową głuchotę. Jak sama stwierdziła, do piętnastego roku życia nie wiedziała,  czym jest miłość. Nigdy nie założyła własnej rodziny. Po tym, gdy poznała miłość Chrystusa i w niej odnalazła swoje szczęście, spełnienie i poczucie bezpieczeństwa, poświęciła swoje życie pracy z dziećmi. Jako wychowawczyni w sierocińcu okazywała swoim podopiecznym miłość, której sama nie zaznała w dzieciństwie.

Jej wiara, pogodna ufność oraz niczym niewzruszona wdzięczność zawsze robiła na mnie ogromne wrażenie, była dla mnie ogromnym świadectwem. Nigdy nie słyszałam, by na coś narzekała lub użalała się nad sobą. Wprost przeciwnie, stale powtarzała, jak bardzo jest Bogu wdzięczna za to, co dla niej uczynił. Gdy słuchając opowieści z jej życia, opowiadanych spokojnym, rzeczowym tonem, wyrażałam współczucie, ona pogodnie mówiła: it doesn't matter, my dear, God is good. To nie były tylko słowa, to było jej życie, taka właśnie była Eileen.  Tak się podpisywała - ever grateful Eileen. Pokochała Chrystusa i wybrała wdzięczność, jako sposób życia. Zamiast pełnej żalu i gorzkości, samotnej, starszej kobiety, była najbardziej pogodną staruszką, jaką znałam. Żywą, zainteresowaną rozmówcą, dowcipną, wesołą. Pełną radosnej wiary i niewzruszonej nadziei. Chociaż nie założyła rodziny, utrzymywała szerokie kontakty, miała wielu przyjaciół. Pewnie nawet nie zdawała sobie do końca sprawy, jak wielki wywierała na nich wpływ. W relacjach zawsze skupiała się na tym drugim człowieku, nie na sobie samej. 

Parę lat temu zachorowała na raka. Ból, którego doświadczała w niczym nie zmienił jej postawy i podejścia do życia. Ostatniej wiosny w jednym z listów napisała: Za oknem pogoda taka piękna, świeci słońce, kwitną kwiaty, a ja siedzę sobie w swoim mieszkanku i wydaje mi się, że nawet sama królowa nie ma lepiej. Już od dawna ból dawał jej się coraz bardziej we znaki. Lekarze byli bezradni, pozostawały tylko tabletki przeciwbólowe. I modlitwa, dodawała Eileen. Nie skarżyła się, ale między wierszami listów wyczytywałam, że jest coraz słabsza. W czerwcu, wracając z pogrzebu, pomyślałam, że muszę polecieć do tego Londynu, takich spraw nie można odkładać. Bo w końcu może być za późno. 

Linie lotnicze niestety nie wychodziły nam naprzeciw. Horrendalnie wysokie ceny biletów nie pozwalały planować podróży podczas wakacji. W końcu we wrześniu udało się znaleźć bilety w przystępnej cenie. W tamtą październikową sobotę spotkałyśmy się ponownie po sześciu latach. Drzwi otworzyła nam szczuplutka, kruchutka staruszka, ale w tym wątłym ciele była ta sama żywa, pogodna dusza. Była taka, jak dawniej: pełna wiary i wdzięczności, radosna, dowcipna. Po wyjeździe snułam już sobie w głowie plany następnej wizyty.

Gdy na początku zeszłego tygodnia otrzymałyśmy szarą kopertę z angielskimi znaczkami, ale zaadresowaną innym charakterem pisma, wystarczył mi rzut oka i wiedziałam już wszystko. Eileen odeszła 5 listopada, dokładnie cztery tygodnie po naszym spotkaniu. Umierała pojednana z Bogiem, pełna wdzięczności za to, że Pan Jezus troszczył się o nią przez te wszystkie lata. To były jej ostatnie słowa.

Tak bardzo jestem Bogu wdzięczna za to, że mogłam poznać Eileen; za to, że na krótko przed jej śmiercią mogłyśmy się jeszcze spotkać, uściskać, porozmawiać, razem pomodlić. Teraz, my dear Friend, jesteś już tam, gdzie nie ma już łez ani bólu, tam, gdzie Pan Jezus przygotował dla Ciebie miejsca. Do zobaczenia w wieczności...


We will praise Him for all that is past, 
and trust Him for all that's to come.
(Na zdjęciu Eileen zapisuje powyższy cytat w moim notesie. Zdjęcie zrobione cztery tygodnie przed jej śmiercią.)

czwartek, 17 listopada 2016

farewell...


Gdy odbiliśmy się już od pasa startowego, przez małe okienko patrzyłam, jak samoloty ustawione na płycie lotniska maleją do rozmiarów zabawek. Angielska ziemia, w miarę oddalania się, zmieniała się w kolorowy patchwork łąk, pól i osiedli. Poprzecinanych wstęgami rzek.


Gdy przekraczaliśmy granicę lądu i morza, pomyślałam sobie, sama nie wiem dlaczego,  o Conradzie.

A później już tylko morze chmur. Lubię te podniebne pejzaże.







niedziela, 13 listopada 2016

London (part 3)

Wczoraj rozstawaliśmy się dumając nad kartą dań, czego by tu spróbować. Jeśli chodzi o miejsce byłam zdecydowana: chcę zjeść w tradycyjnym angielskim pubie. Ponieważ akurat byłam w okolicy Whitehall, trafiłam do The Clarence.  A traditional British pub brzmiało zachęcająco. Od wejścia spodobało mi się to miejsce i  jego atmosfera.


Z różnorodnego menu wybrałam the Clarence British cheeseburger. Był naprawdę pyszny i sycący. Czyż nie wygląda apetycznie?

Po takim posiłku można ruszać na dalszą część wyprawy. Ready?

Obiecałam przejażdżkę metrem. Let's explore London underground!


 

Przyznam szczerze, że bardzo lubię londyńskie metro. Może to kwestia wspomnień, ale 
w porównaniu z praskim, wiedeńskim czy warszawskim, to właśnie to stare, angielskie, liczące sobie ponad 153 lata (pierwsi pasażerowie odbyli podziemną podróż już w 1863 roku) lubię najbardziej, ma dla mniej niepowtarzalny klimat.



Jeśli chodzi o transport po Londynie, bardzo pomocna może okazać się strona https://tfl.gov.uk/. Można tutaj wyszukać połączenia, wyznaczyć trasę, a także wyliczyć, ile będzie kosztować konkretny przejazd.


Chociaż na powierzchni czekają wspaniałe i wyniosłe architektoniczne cuda, wejdźmy na chwilę do parku - znajdującego się w pobliżu pałacu Buckingham St. James's Park. To trochę tak, jakbyśmy nagle, w środku miasta, przenieśli się na wieś.


 A tam czekają na nas... nowe znajomości! Let's make new friends!


 Tak żałowałam, że nie mam w torebce żadnych orzeszków. Towarzyski Mr Squirrel podbiegał pod same czubki moich butów!

Był bardziej ruchliwym i mniej wdzięcznym modelem niż wiedeńska Eichhörnchen, ale udało się zrobić kilka ładnych ujęć.

Kontynuując przechadzkę porzucamy parkowo-sielskie klimaty. Może warto byłoby zajrzeć również do jakiś sklepów?


Planując wyjazd do Londynu, przygotowywałam się na piękną jesienną podróż. Ku mojemu zdumieniu okazało się, że w londyńskich sklepach i na ulicach powiało już... zimą. A konkretniej - Świętami Bożego Narodzenia. W pierwszej połowie października... nie za wcześnie trochę?



 Gdy siąpiąc mżawką dała o sobie znać angielska pogoda, można było uznać to za doskonały pretekst, by schronić się w jakimś przytulnym wnętrzu.

 

I tak powoli dobiegała końca tegoroczna londyńska przygoda. Kilka ostatnich kadrów i czas się pożegnać.


London (part 2)

Zapraszam na dalszą część londyńskiej przechadzki. Mamy do wyboru różne środki lokomocji ... (Czyż on nie jest uroczy?)


Proponowałabym jednak zrobić użytek z własnych nóg - dla zdrowia, urody i kondycji, a przede wszystkim dlatego, że można na nich zawędrować w urocze zaułki, niedostępne dla transportu publicznego... Let's go, follow me! :)


Przechadzajmy się powoli, niespiesznie, rozglądając się uważnie na boki (i w górę!) i zachwycając się architekturą. Naprawdę jest czym!


 


Dajmy się poprowadzić labiryntowi uliczek i ulic, na których, bywa, rozgrywają się sceny jak z filmu...



Lubię wędrować uliczkami "mało turystycznymi", napotkanymi przypadkowo, odnajdywać miejsca, których próżno szukać w przewodnikach. Ale równie chętnie odwiedzam (nawet po raz kolejny) te znane z pocztówek. 
How do you do, Admiral Nelson?

 


W którymś momencie, między zachwytem a oczarowaniem, wkrada się zmęczenie. Dobrze więc zrobić sobie chwilę przerwy, tym bardziej że zbliża się już pora na lunch. Wejdziemy?

A cup of tea, please! 

A jutro zapraszam na ciąg dalszy: angielski lunch, przejażdżkę metrem (najstarszym na świecie!), spacer po parku i zawierane w nim znajomości oraz... świąteczne klimaty. Please feel invited.