Kiedy dni robią się chłodniejsze i krótsze.
Kiedy wyciąga się ciepłe pledy, koce i miękkie swetry.
Kiedy częściej z kubków paruje gorąca herbata.
Kiedy dom jest tak bardzo domowy.
Kocham wrzesień za jego spokój.
Od paru bowiem lat jest to miesiąc odpoczynku
po lipcowo-sierpniowych wojażach.
Kocham wrzesień za jego przytulność i domowość,
bo właśnie w tym miesiącu najbardziej rozkoszuję się domem.
Kiedy tak cudownie smakuje poranna herbata
pita niespiesznie z białego kubka w czarne koty.
Kiedy czas płynie spokojniej, choć niekoniecznie wolniej.
Kiedy ranki i przedpołudnia mam tylko dla siebie,
tylko dla siebie dom i ciszę,
a jakże cudowna może być samotność,
gdy ma się na kogo czekać.
Kiedy mogę pójść do kuchni i upiec muffinki
ot tak, gdy przyjdzie mi na to ochota,
by umilić powrót tym, którzy wrócą po długim dniu pracy.
Kiedy od kilku już lat wraca pewna jesienna - dla mnie - melodia
czyli Love Story Meets Viva la Vida.
Kocham wrzesień za jego wrześniowość.
Czy trzeba pisać coś więcej? To przecież wszystko wyjaśnia.
I chociaż w planach jeszcze jedna podróż i trochę pracy do zrobienia,
dzisiaj rozkoszuję się po prostu tym czasem wrześniowym,
który jest mój.
Cały dzień nosiłam dziś w myślach dwa cytaty.
Pierwszy z kalendarza, na zdjęciu poniżej.
Drugi to słowa z pieśni dzielnej sędziny Debory,
które przeczytałam dziś rano:
O my soul, march on in strength!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz