poniedziałek, 21 listopada 2016

Ever grateful Eileen

Gdy tydzień temu T. przyniósł ze skrzynki list, wystarczył mi jeden rzut oka na szarą kopertę, bym wiedziała już wszystko. Angielskie znaczki i stemple, ale inny charakter pisma...

Październikowy wyjazd do Anglii nie był tylko wycieczką, wypadem turystycznym. Był przede wszystkim wizytą. Gdy w czerwcu wracałam z pewnego pogrzebu, pomyślałam wtedy, że muszę w końcu polecieć do tego Londynu. Nie można odkładać wizyty u kogoś kto ma dziewięćdziesiąt cztery lata i choruje na raka.

Razem z N. poznałyśmy Eileen w 2009 roku podczas miesięcznego pobytu w Londynie. To miała być niezobowiązująca popołudniowa wizyta, bym mogła poćwiczyć rozmowę w języku angielskim. Tak, niepozornie, narodziła się wspaniała przyjaźń. Podczas pobytu odwiedzałyśmy ją w każdy poniedziałek. Później wymieniałyśmy listy, przez rok, aż do kolejnego spotkania. Od tamtego czasu korespondencja utrzymywała tę relację - poprzez dwa kraje i języki, odmienne pokolenia. Listy, kartki świąteczne i te, z gratulacjami, przesyłane zdjęcia. Nie raz marzyłam, by znów odwiedzić tę niezwykłą staruszkę mieszkającą w przytulnym mieszkanku przy zacisznej londyńskiej ulicy.

Była jedną z najpogodniejszych kobiet, jakie dane mi było spotkać. Nie miała łatwego życia. Wychowywała się w sierocińcu, w którym doświadczyła złego traktowania i kar cielesnych, które spowodowały częściową głuchotę. Jak sama stwierdziła, do piętnastego roku życia nie wiedziała,  czym jest miłość. Nigdy nie założyła własnej rodziny. Po tym, gdy poznała miłość Chrystusa i w niej odnalazła swoje szczęście, spełnienie i poczucie bezpieczeństwa, poświęciła swoje życie pracy z dziećmi. Jako wychowawczyni w sierocińcu okazywała swoim podopiecznym miłość, której sama nie zaznała w dzieciństwie.

Jej wiara, pogodna ufność oraz niczym niewzruszona wdzięczność zawsze robiła na mnie ogromne wrażenie, była dla mnie ogromnym świadectwem. Nigdy nie słyszałam, by na coś narzekała lub użalała się nad sobą. Wprost przeciwnie, stale powtarzała, jak bardzo jest Bogu wdzięczna za to, co dla niej uczynił. Gdy słuchając opowieści z jej życia, opowiadanych spokojnym, rzeczowym tonem, wyrażałam współczucie, ona pogodnie mówiła: it doesn't matter, my dear, God is good. To nie były tylko słowa, to było jej życie, taka właśnie była Eileen.  Tak się podpisywała - ever grateful Eileen. Pokochała Chrystusa i wybrała wdzięczność, jako sposób życia. Zamiast pełnej żalu i gorzkości, samotnej, starszej kobiety, była najbardziej pogodną staruszką, jaką znałam. Żywą, zainteresowaną rozmówcą, dowcipną, wesołą. Pełną radosnej wiary i niewzruszonej nadziei. Chociaż nie założyła rodziny, utrzymywała szerokie kontakty, miała wielu przyjaciół. Pewnie nawet nie zdawała sobie do końca sprawy, jak wielki wywierała na nich wpływ. W relacjach zawsze skupiała się na tym drugim człowieku, nie na sobie samej. 

Parę lat temu zachorowała na raka. Ból, którego doświadczała w niczym nie zmienił jej postawy i podejścia do życia. Ostatniej wiosny w jednym z listów napisała: Za oknem pogoda taka piękna, świeci słońce, kwitną kwiaty, a ja siedzę sobie w swoim mieszkanku i wydaje mi się, że nawet sama królowa nie ma lepiej. Już od dawna ból dawał jej się coraz bardziej we znaki. Lekarze byli bezradni, pozostawały tylko tabletki przeciwbólowe. I modlitwa, dodawała Eileen. Nie skarżyła się, ale między wierszami listów wyczytywałam, że jest coraz słabsza. W czerwcu, wracając z pogrzebu, pomyślałam, że muszę polecieć do tego Londynu, takich spraw nie można odkładać. Bo w końcu może być za późno. 

Linie lotnicze niestety nie wychodziły nam naprzeciw. Horrendalnie wysokie ceny biletów nie pozwalały planować podróży podczas wakacji. W końcu we wrześniu udało się znaleźć bilety w przystępnej cenie. W tamtą październikową sobotę spotkałyśmy się ponownie po sześciu latach. Drzwi otworzyła nam szczuplutka, kruchutka staruszka, ale w tym wątłym ciele była ta sama żywa, pogodna dusza. Była taka, jak dawniej: pełna wiary i wdzięczności, radosna, dowcipna. Po wyjeździe snułam już sobie w głowie plany następnej wizyty.

Gdy na początku zeszłego tygodnia otrzymałyśmy szarą kopertę z angielskimi znaczkami, ale zaadresowaną innym charakterem pisma, wystarczył mi rzut oka i wiedziałam już wszystko. Eileen odeszła 5 listopada, dokładnie cztery tygodnie po naszym spotkaniu. Umierała pojednana z Bogiem, pełna wdzięczności za to, że Pan Jezus troszczył się o nią przez te wszystkie lata. To były jej ostatnie słowa.

Tak bardzo jestem Bogu wdzięczna za to, że mogłam poznać Eileen; za to, że na krótko przed jej śmiercią mogłyśmy się jeszcze spotkać, uściskać, porozmawiać, razem pomodlić. Teraz, my dear Friend, jesteś już tam, gdzie nie ma już łez ani bólu, tam, gdzie Pan Jezus przygotował dla Ciebie miejsca. Do zobaczenia w wieczności...


We will praise Him for all that is past, 
and trust Him for all that's to come.
(Na zdjęciu Eileen zapisuje powyższy cytat w moim notesie. Zdjęcie zrobione cztery tygodnie przed jej śmiercią.)

4 komentarze:

  1. Odpowiedzi
    1. ja też... dobrze spotkać takich bohaterów wiary na swojej drodze i nauczyć się czegoś od nich. Dałby Bóg i nam wypracować taką postawę.
      MK

      Usuń
  2. God is good. Trudno dodać coś więcej. Piękne świadectwo życia, spoczywaj w pokoju, Eileen!

    OdpowiedzUsuń
  3. Meg, MK, Donno L., dziękuję za Wasze komentarze. Cieszę się, że mogłam Wam "przedstawić" moją kochaną Eileen. Niech świadectwo jej życia, wiary i zaufania zostanie nam w pamięci i będzie nieustanną zachętą. Pozdrawiam Was ciepło i jeszcze raz dziękuję za pozostawiony ślad!

    OdpowiedzUsuń