niedziela, 14 maja 2017

O tym, jak nie zdobyto Mount Everestu.

Wyszłam za późno. O godzinę za późno. O tę godzinę, którą spędziłam w  moim pokoju po zameldowaniu się w pensjonacie. W malutkim, uroczym, czyściutkim pokoiku, którego okno wychodziło na Folkestone Road i zielone wzgórza w oddali. Była to przyjemna godzina odpoczynku po spacerze po Dover, w deszczu, z plecakiem na plecach; w uroczych czterech ścianach, które na jedną dobę miały być moje. Ale to właśnie tej godziny zabrakło mi później na klifach.

Wyszłam z zamiarem pospacerowania po klifach. Akurat rozpogodziło się, słońce wyjrzało z uśmiechem zza deszczowych chmur. Zrobiło się naprawdę ciepło, pomyślałam po wyjściu, ale zaraz przypomniałam sobie, że przed wyjściem założyłam jeszcze jedną warstwę - sweterek z golfem - więc może było to ocieplenie pozorne. 

Klify i rozciągające się na nich łąki i pastwiska absolutnie mnie urzekły. Wiatr rozwiewał włosy, słońce słało pocałunki, piękno dookoła wzbudzało zachwyt, radość i wdzięczność, a pokonywane pagórki i wzniesienia... powodowały zadyszkę. ;) Niby nie miałam konkretnego celu, chciałam się po prostu przejść i nacieszyć krajobrazem, ale gdzieś w głowie ciągle miałam zdjęcie South Foreland Lighthouse - pięknej, białej latarni morskiej. Latarnie fascynowały mnie od dziecka. Wiedziałam, że jest już zbyt późno, by ją zwiedzić (jest czynna bodajże do 5 pm), ale miałam nadzieję że uda mi się do niej dojść. Wiedziałam jednak, widziałam na mapce, że jest oddalona kawałek od miasta. 

Pastwiska wznosiły się i opadały tworząc dolinki i pagórki, które po południowej stronie urywały się ostrymi krawędziami kredowych klifów. W oddali, po drugiej stronie kanału, majaczyło zamglone wybrzeże Francji. Słońce schodziło coraz niżej i niżej. A latarni wciąż nie było widać. 

Po godzinie mojego marszu, słońce było już nisko nad horyzontem. Obawiałam się, że wkrótce zajdzie, a mnie czekała jeszcze droga powrotna do miasta. Ale latarnia... Jeszcze tylko to następne wzniesienie, powiedziałam sobie i szybciej ruszyłam wąską dróżką przez krzaki. Ale na wspomnianym wzniesieniu ujrzałam tylko następną zieloną dolinkę i zielony pagórek. No dobrze, to jeszcze tylko ten; ale tam już naprawdę zawracam. Wdrapałam się na kolejne wzniesienie i ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu nie zobaczyłam nic poza morzem zielonych krzewów. Latarni nie było widać. 

Już miałam zawracać, gdy kątem oka zauważyłam stojący kilka metrów dalej głaz. To jeszcze tylko wejdę na niego i zobaczę, jaki widok będzie się rozciągał z nieco wyższego punktu. Wdrapałam się na głaz, wyprostowałam, spojrzałam na wschód i... ją ujrzałam. W oddali, w morzu zieleni, na krawędzi błękitu nieba i morza, dostrzegłam niewielką białą wieżę. South Foreland Lighthouse. Spróbowałam ocenić odległości czasu i przestrzeni - tę, pomiędzy mną a latarnią oraz tę, pomiędzy teraz a zmrokiem. Zdecydowałam nie ryzykować. Zawracając pomyślałam sobie, że choć po części wiem, co muszą czuć himalaiści, gdy warunki pogodowe zmuszają ich do zawrócenia tuż przed szczytem. 

Pomimo lekkiego rozczarowania, cieszyłam się, że udało mi się South Foreland Lighthouse zobaczyć i zrobić te zdjęcia. Już wiem, że - Deo Volente - będę musiała tam wrócić.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz