"My wpatrzeni, zasłuchani
tak współcześni aż do granic
w ciemnym kinie, po kryjomu
ocieramy łzę..."
Ten film ogląda się inaczej.
Ze świadomością, że to jednak non-fiction.
Płonące, walące się domy nie są tylko częścią filmowej scenografii.
Krew nie jest specjalnie spreparowaną mazią, którą zmyje się później płynem do demakijażu.
Zwłoki pod gruzami nie wstaną po nakręceniu ujęcia. Nie są też manekinem.
Piękne, zabytkowe kamienice oświetlone starannie ciepłym blaskiem lamp.
Wieczór spokojny, choć ulice miasta wciąż tętnią życiem.
Jest godzina dwudziesta pierwsza, a turyści wciąż ze spokojem oglądają pamiątki w otwartym jeszcze o tej porze sklepie.
Ja sama kupuję od sympatycznej, starszej pani stojącej na rogu bukiecik cudownie pachnących konwalii.
W mojej rzeczywistości...
Odgłos nadlatującego samolotu nie wywołuje lęku. Nie wyglądam z trwogą przez okno, by sprawdzić wymalowane na nim oznaczenia.
Spokojnie nalewam herbatę, wiedząc, że leci on po prostu na pobliskie lotnisko, by tam wysadzić pasażerów.
Nie będzie nic zrzucał. Nie będzie zrzucał bomb.
Nie w mojej rzeczywistości.
Nie w mojej czasoprzestrzeni.
Przynajmniej nie dziś.
Mój Boże, tak bardzo jestem Ci wdzięczna za tę moją rzeczywistość, w której nie słychać strzałów na ulicach; w której samoloty wożą pasażerów, a nie ładunki wybuchowe; za to moje zwyczajne, czasami może nawet trącające rutyną, spokojne dzisiaj w bezpiecznym wolnym kraju...