Broadstairs to urocze nadmorskie miasto na południowo-wschodnim wybrzeżu Anglii, w najbardziej na wschód wysuniętej części hrabstwa Kent, zwanej Wyspą Thanet (Isle of Thanet), ponieważ dawniej ten skrawek ziemi oddzielony był o około 600 metrów od stałego lądu. Oddzielający je kanał zniknął, ale nazwa pozostała.
Usytuowane pomiędzy Margate a Ramsgate Broadstairs latem jest niezwykle popularny kurortem. Oddalone o zaledwie 80 mil od Londynu, z bardzo dobrym połączeniem kolejowym, staje się, przykładowo, celem całodniowych wycieczek szkolnych małych londyńczyków. Przez wielu uważane za najładniejszy z okolicznych kurortów, nazywany czasem "klejnotem w koronie Thanet". Chociaż odwiedziłam je w zimny, listopadowy dzień, nawet w takiej aurze miało wiele uroku.
Nie muszę dodawać, że to znów moja ulubiona Kraina Białych Klifów. Ogromnie lubię tu wracać.
Prawdę mówiąc, gdyby ktoś chciał mi podarować Coastguard Cottage - usytuowany na wysokim, kredowym klifie, z pięknym widokiem na morze - nie oponowałabym. Wprost przeciwnie!
Broadstairs to miasto Dickensa. Pisarz często tutaj bywał - i tworzył. To tutaj właśnie napisał Davida Copperfielda, "pożyczając" do swojej powieści jedną z mieszkanek nadmorskiego miasta i jej dom - pierwowzorem postaci i domostwa Betsey Trotwood była bowiem Miss Mary Pearson Strong z Broadstairs. Dziś w jej domu mieści się Muzeum Karola Dickensa.
Zajrzałam do jednego antykwariatu. Sympatyczny antykwariusz, siedzący za antycznym biureczkiem w wąskim pomieszczeniu wypełnionym gablotkami z najrozmaitszymi skarbami, pokierował mnie do kolejnych pomieszczeń "wystawowych", do których szło się przez ogórd. Nikt za mną nie podążał, nikt nie pilnował. Z wyjątkiem szarego kota. Mogłam podziwiać sobie te wszystkie piękne przedmioty w spokoju i samotności.
Ten zaułek wydał mi się taki dickensowski. Niczym kadr z filmu. Aż dziw, że po chwili nie podjechała tam dorożka zaprzężona w czarnego konia i nie wysiadł z niej jakiś jegomość ubrany w długi czarny płaszcz, z cylindrem na głowie i laseczką w dłoni, i nie skierował się do czarny drzwi, nie wyciągnął ręki, by zastukać mosiężną kołatką...
Nad Milton House latały dwie zielone papugi. Prawodpodobnie uciekły przez dziurę w siatce osłaniającej jeden z balkonów. A może to nie była ucieczka tylko codzienna podniebna przechadzka po mieście?
Ogromnie zdumiała mnie, w pierwszej chwili, kartka przyklejona na drzwiach Costy informująca, że dla dobra ogółu wszyscy klienci podczas przebywania w lokalu muszą mieć na sobie koszulki i buty. What? Dress code w Coście? O tym, że w Ritzu obowiązuje to wiem, ale żeby w zwykłym coffee shop to jeszcze nie slyszałam... Dopiero po chwili dotarło do mnie znaczenie tego komunikatu. Lokal ten bowiem znajdował się rzut beretem od plaży, więc prawdopodobnie w sezonie letnim roznegliżowani plażowicze przybiegali tu po napoje i przekąski, co podowodowało estetyczny dyskomfort bardziej przyzwoicie przyodzianych klientów.
W tamten zimny listopadowy dzień turystów w Broadstairs prawie nie było, a i tak nikomu raczej nie przyszłoby do głowy paradować o tej porze roku bez koszulki czy butów. Raczej nie tutaj. Bo w Londynie... tam jednak wszystko jest możliwe. Nawet japonki w grudniu.
Ja zamiast w Coście, schroniłam się przed zimnem w klimatycznym pubie The Charles Dickens. Tam razem z moją znajomą, z którą miałam się właśnie w Broadstairs spotkać, zjadłyśmy lunch z pięknym widokiem na morze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz