Ponoć nazwa wywodzi się z celtyckiego słowa "dubras" oznaczającego "wody". Dawniej Dover stanowiło bramę na Wyspy Brytyjskie, bo to właśnie stąd najbliżej do kontynentu. Zaledwie 20 mil (33 km) dzieli ten skrawek Anglii od wybrzeża Francji w Calais. Teraz większość ludzi ląduje na Wyspach na pokładzie samolotów (tanich) lini lotniczych, a nie na pokładzie promu podziwiając majestatyczne i piękne białe klify hrabstwa Kent.
Ja przyjechałam tutaj z Londynu autobusem. Podróż tam i z powrotem z National Express kosztowała mnie zaledwie jedenaście funtów. Na dworzec autobusowy przy Pencester Road (ten w centrum miasta, bo jest jeszcze jeden bliżej portu) przyjechaliśmy około czternastej. Ponieważ w pokoju mogłam zameldować się dopiero o szesnastej, najpierw udałam się do informacji turystycznej po mapę Dover. Później zamierzałam zrobić sobie krótki spacer, a następnie zjeść obiad w jakimś pubie; taki był plan przeczekania tych dwóch godzin, aż będę mogła zostawić ciążący trochę plecak.
Bez większego trudu trafiłam do Centrum Informacji Turystycznej mieszczącego się przy Market Square (poprzedniego dnia przeszłam tę trasę dzięki Google Maps, naprawdę dobry wynalazek!), zdobyłam mapkę oraz milion ulotek dotyczących atrakcji turystycznych Kent oraz ogólnie południowo-wschodniej Anglii. Następnie ruszyłam ulicą Biggin Street.
Nie uszłam daleko, a już przystanęłam i przymierzyłam się do zrobienia zdjęcia pewnemu kamiennemu kościołowi. Jakoś nie mogłam uchwycić zadowalającego kadru, chwilę więc stałam z aparatem przy twarzy. Gdy skończyłam, usłyszałam za sobą jakiś głos. Obróciłam się zdumiona.
- Widzę, że robi pani tutaj zdjęcia? - zagadał starszy mężczyzna stojący przed pubem.
Odpowiedziałam, że tak, właśnie przyjechałam do Dover i zwiedzam miasto.
- There's nothing really here... (Tak naprawdę nic tutaj nie ma...) - stwierdził mój rozmówca spokojnie. Bez ironii, cynizmu czy smutku. Tak po prostu.
- Jest taki jeden mały kościółek, może panią zainteresować, skoro lubi pani robić zdjęcia - powiedział.
Nie potrafił podać mi nazwy tego kościółka, ale wytłumaczył mi, jak mam do niego dojść. Niedaleko. Pójść prosto tą ulicą, a gdy dojdę do skrzyżowania, skręcić w lewo, niejako wrócić się w tym samym kierunku skąd przyszłam, tylko inną ulicą. Tak, gdyby ktoś był kiedyś zainteresowany, można dojść spod The Eight Bells Pub do St Edmund's Chapel.
Kapliczka została wybudowana w w połowie XIII wieku przy cmentarzu dla ubogich. Udało jej się uniknąć zniszczenia za rządów Henryka VIII. Przez kolejne wieki, otoczona innymi budynkami, służyła za skład lub kuźnię. Udało jej się przetrwać obie wojny światowe. Podczas drugiej niemieckie bomby zniszczyły sąsiadujące z nią budynki i kapliczka znów ujrzała światło dzienne. Została odremontowana w latach 60. minionego wieku.
Patrząc na jej kamienne ściany myślałam o tym, co powiedział mi tamten mężczyzna. Może inaczej patrzyłabym na miasto, gdybym spędziła w nim ostatnich siedemdziesiąt lat, ale w chwili tamtego pierwszego spotkania byłam nim zafascynowana. Is there nothing really here? Tyle wieków historii!
Rzymianie, później Wilhelm Zdobywca; Henryk II, który w XII w. wzniósł kamienny zamek do dziś górujący nad miastem. Francuskie oblężenie w 1216 roku, a kilka wieków później wojny napoleońskie, no i obie wojny światowe. To stąd dowodzono Operacją Dynamo, czyli ewakuacją z Dunkierki w 1940 roku...
A dziś nieco senne uliczki, małomiasteczkowa atmosfera... Trochę turystów, głównie wycieczki szkolne. Miasto, które historia zostawiła w tyle.
Posiłek zjadłam w pubie The Eight Bells. Co od razu rzuciło mi się w oczy to ceny. Zdecydowanie niższe niż te londyńskie. Duże i bardzo sycące danie składające się z piersi z kurczaka, wieprzowych żeberek, frytek, cebulowych pierścieni i surówki kosztowało tylko £8,79 podczas gdy w Londynie za tego typu dania myślę, że trzeba by było zapłacić około czternastu funtów.
Prawdę mówiąc nieco żałowałam, że danie było ta sycące, bo miałam ochotę na deser (również w bardzo przystępnej cenie), ale po prostu już nie było na niego miejsca. Z punktu widzenia portfela i spożytych kalorii klienta, właściwie bardzo korzystna sytuacja.
Na drugi dzień zamówiłam już coś mniejszego. A i tak deser znów się nie zmieścił!
A później zameldowałam się w pensjonacie, chwilę odpoczęłam, zostawiłam plecak i wyruszyłam na dalsze odkrywanie.
Dover ma związki nie tylko z historią, ale także z literaturą. Poeta Matthew Arnold zatrzymał się tutaj w 1851 r. ze swoją świeżo poślubioną żoną, w podróży poślubnej, po drodze na kontynent. Wizyta ta zaowocowała wierszem Dover Beach. Dover występuje także w Szekspirowskiej tragedii Król Lear, a także w naszym rodzimym Kordianie.
Peter Rabbit! Wlaściwie była to cała rodzinka królików. Były przeurocze. Zdjęcia tego nie oddają, ponieważ primo zmierzchało już, a secundo króliczki były bardzo płochliwe, nie można było podejść bliżej.
Nie potrafię tego opisać, ale dla mnie poniższe zdjęcie zawiera w sobie tę niezwykłą atmosferę Dover - miasta, które lata świetności ma już za sobą, ale wciąż potrafi oczarować.
Kilkakrotnie słyszałam w Dover język polski. Barman z pubu mówił mi, że w ich kuchni pracuje sporo Polaków, on sam ma dziewczynę Polkę. Dobrze wypowiadał się o etyce pracy naszych rodaków, czego, nie ukrywam, bardzo miło było słuchać.
Podczas mojej wizyty w Dover nie było najcieplej, ale i tak wiosna wokoło zachwycała.
Nie udało mi się wszystkiego w Dover zobaczyć, chciałabym tam jeszcze wrócić. Zostało mi jeszcze do zwiedzenia Dover Museum and Bronze Age Boat Exhibition oraz The Roman Painted House, a także Dover College, którego zabudowania można obejrzeć po wcześniejszym umówieniu się. W kolejnych zaś postach pokażę zamkowe wzgórze.
Szalenie lubię Twój blog! :) I z niecierpliwością czekam na następny post.
OdpowiedzUsuńA masz może jakieś zdjęcie majaczących w oddali wybrzeży Francji?
Jak mi miło! <3 Dziękuję :*
UsuńMówisz i masz - na blogu już zdjęcia, dokładnie jak to określiłaś, majaczących w oddali wybrzeży Francji. ;)