czwartek, 20 listopada 2014

Run, honey, run… czyli deszczowe opowieści

                             
Dzień był jesienny.
Szary i chłodny.
Deszczowy.
Ludzie kulili się pod parasolami lub kapturami, a ci, którzy nie mieli żadnej osłony szukali schronienia pod wiatami przystanków.
Na pętli tramwajowej ruch był zwyczajny, poranny. Tramwaje zgrzytały, motorniczy pozdrawiali się nawzajem podniesieniem ręki, a pasażerowie w pośpiechu wsiadali i wysiadali.

Obchodziłam właśnie jakąś kałużę, kiedy mnie minęli.
Biegli nie patrząc pod nogi, rozpryskując drobne krople wody dookoła.
Ona pierwsza, on za nią.
Ich tramwaj już dzwonił na odjazd.

- Run, honey, run!… - usłyszałam, kiedy mnie mijali.
To on dopingował ją do dalszego biegu.

Często przypominam sobie te słowa.
Szczególnie w deszczowe dni.

Run, honey, run… :)


***


***


Stoję na przystanku. Siąpi deszcz.
Nie otwieram parasola, bo za kilka minut podjedzie mój tramwaj, a z mokrym parasolem zawsze jest kłopot. Nie pada przecież tak mocno.

Nieopodal stoi sympatyczny, starszy pan.
Uśmiecham się odruchowo.
Starszy pan odwzajemnia uśmiech i...

Robi kilka kroków, staje koło mnie.
I unosi nade mną swój parasol.
- Chyba zmieścimy się oboje...

Gentleman :)
Spotkany na przystanku w zwykły, deszczowy dzień.
Pięknie mu dziękuję.
Myślę, że obojgu jest nam miło.

Ot, małe uprzejmości w taki zwykły, deszczowy dzień...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz