Dzień był jesienny.
Szary i chłodny.
Deszczowy.
Ludzie kulili się pod parasolami lub kapturami, a ci, którzy nie mieli żadnej osłony szukali schronienia pod wiatami przystanków.
Na pętli tramwajowej ruch był zwyczajny, poranny. Tramwaje zgrzytały, motorniczy pozdrawiali się nawzajem podniesieniem ręki, a pasażerowie w pośpiechu wsiadali i wysiadali.
Obchodziłam właśnie jakąś kałużę, kiedy mnie minęli.
Biegli nie patrząc pod nogi, rozpryskując drobne krople wody dookoła.
Ona pierwsza, on za nią.
Ich tramwaj już dzwonił na odjazd.
- Run, honey, run!… - usłyszałam, kiedy mnie mijali.
To on dopingował ją do dalszego biegu.
Często przypominam sobie te słowa.
Szczególnie w deszczowe dni.
Run, honey, run… :)
***
***
Stoję na przystanku. Siąpi deszcz.
Nie otwieram parasola, bo za kilka minut podjedzie mój tramwaj, a z mokrym parasolem zawsze jest kłopot. Nie pada przecież tak mocno.
Nieopodal stoi sympatyczny, starszy pan.
Uśmiecham się odruchowo.
Starszy pan odwzajemnia uśmiech i...
Robi kilka kroków, staje koło mnie.
I unosi nade mną swój parasol.
- Chyba zmieścimy się oboje...
Gentleman :)
Spotkany na przystanku w zwykły, deszczowy dzień.
Pięknie mu dziękuję.Myślę, że obojgu jest nam miło.
Ot, małe uprzejmości w taki zwykły, deszczowy dzień...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz