Pewnego dnia minionego tygodnia postanowiłam wybrać się na spacer. Pogoda zdawała się dopisywać. Co prawda mocno wiało i było dość zimno, ale popołudnie bez deszczu to już coś! Najpierw rozłożyłam mapę centralnego Londynu (darmowa, dostępna na większych stacjach metra), którą już od pierwszego tygodnia noszę w torebce zamiast bardzo dokładnej, ale ciężkiej - książkowej - London A-Z, i zastanowiłam się, dokąd chciałabym się udać. Gdy już obrałam cel, trzeba było zaplanować trasę. Tyle przyjemności, a to dopiero początek...
Wyruszyłam. Po drodze mogłam rzucić okiem na to... co dzieje się w kraju...
...a później już zachwycałam się architekturą, uroczymi zaułkami i alejkami.
Tak doszłam aż do Baker Street. Nieładnie byłoby nie złożyć wizyty jej najsłynniejszemu mieszkańcowi...
Wstąpiłam więc do sklepiku przy muzeum Sherlocka Holmesa. Na razie robiłam rekonesans, zwiedzanie muzeum zostawiłam sobie na inny dzień. Co za dużo przyjemności na raz to niezdrowo ;)
Nie zabawiłam tam długo i wkrótce ruszyłam w dalszą drogę. Minęłam ruchliwą Marylebone Road. Za każdym razem, gdy tam jestem intryguje mnie ten pub (jak sądzę) The Globe, te złote kontury kontynentów na czarnych tłach. Będę musiała i go odwiedzić! (Dopisane na listę...)
Dotarłam do Oxford Street. Rzecz ciekawa, przyszłam tutaj z jedną torebką, a gdy opuszczałam tę słynną handlową ulicę, miałam już dwie torebki. Ot, takie cuda wianki... kosztujące - na przecenie! - całkiem niedużo. ;)
Następnie skręciłam w uliczki Soho, dzielnicy, w której nigdy wcześniej jeszcze nie byłam.
Ciekawa była zmiana "atmosfery". To już nie imponujące budowle przywodzące na myśl wielkie imperium (takie skojarzenia wywołuje u mnie np. Regent Street). Dużo kolorowych neonów, które kojarzą mi się raczej z takim małomiasteczkowym kolorowym kramem.
Dalej trasa mojej przechadzki biegła przez Leicester Square i Charing Cross Road. W końcu dotarłam na Trafalgar Square.
Na chwilę wstąpiłam do National Gallery - chyba bardziej, by odwiedzić znajome miejsce, poczuć przez chwilę jego atmosferę. Na ponowne, dokładne zwiedzanie (powtórkę z 2009 roku) będę musiała przeznaczyć osobny dzień. Uśmiechnęłam się więc tylko do królowej Charlotty i Erazma z Rotterdamu, i miałam zamiar opuścić ten potężny gmach i kontynuować spacer, ale okazało się, że to nie takie proste. Nie wzięłam sobie planu galerii i... zgubiłam się pośród licznych sal wystawowych. Idąc za znakami "way out" po prostu kręciłam się w kółko, co chwila powracając do tych samych pomieszczeń! W końcu pomogło koniec języka za przewodnika i jakoś wydostałam się na zewnątrz.
Minąwszy Admirality Arch początkowo planowałam przejść koło Pałacu Buckingham, ale zmieniłam zdanie. Przecięłam skrawek parku - St James Park - i udałam się w kierunku Whithall.
A to dlatego, że potrzebowałam... na chwilę sobie usiąść. Wstąpiłam więc do pubu, zamówiłam herbatę i Pork Pie, chwilę poczytałam i po jakimś czasie poszłam dalej. Właśnie zapadał zmrok, cel był coraz bliżej...
Bardzo chciałam zobaczyć Big Ben po zmroku - Big Ben podświetlony. Kiedyś nawet wpisałam sobie to na listę, jako takie małe marzenie. I oto - jest!
Pięknie było tam nad Tamizą: zapadająca noc, ciemna wstęga rzeki, wschodzący Księżyc w pełni i mnóstwo świateł wciąż tętniącego życiem miasta...
Ale zmęczenie powoli dawało o sobie coraz bardziej znać. Niespiesznie, ciesząc się urokiem wieczoru, wróciłam na Trafalgar Square, skąd bezpośrednim już autobusem wróciłam do domu.
PS Z powodu awarii czytnika kart pamięci robię zdjęcia tylko aparatem w telefonie. Jakość więc nie najlepsza, ale zaleta taka, że nie ma dodatkowego ciężaru w torebce :) A zawsze jakaś pamiątka/udokumentowanie jest.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz